MICHAŁ URBANIAK
w rozmowie z Beatą Kukiel – Vraila i Beatą Żółkiewicz

Z Michałem Urbaniakiem rozmawiamy nie tylko o jego muzyce i jego życiu, ale też o życiu w ogóle, o tym, czym jest dziś wolność, patriotyzm, język ojczysty i czym należy się kierować, aby odnieść sukces…

Panie Michale, czy pan wie, gdzie jest pępek ziemi?
– No… nie wiem. 

Starożytni Grecy uważali, że w Delfach, czyli nie tak już daleko stąd, ale my myślałyśmy, że pan powie: na Manhattanie…
– Pewnie, że tak!

Często opowiadając o swoim życiu mówi pan: „ten był moim guru, tamten był moim guru”, ale to przecież pan jest dzisiaj guru dla innych.
– Muszę powiedzieć, że czasem zdaję sobie z tego sprawę, nawet zrobiłem sobie e-mail: urbguru. Niechcący tak wyszło oczywiście.
Wielu osób, od których się uczyłem, dzisiaj już nie ma, a z kolei wiele osób, które zaczynały u mnie będąc jeszcze nastolatkami, dzisiaj są gwiazdami. To chyba jest coś w tym.   

Wczoraj na scenie czuł się pan jak guru?urbaniak_1
– Niezupełnie, dlatego, że ten rodzaj muzyki, który oni uprawiają jest bardzo trudny pod względem sprawnościowym. Szczególnie ten basista [Giorgos Fakanas, dop. red.] jest super sprawny. Z drugiej strony jest też młody entuzjazm: saksofonista i puzonista [Takis Paterelis i Antonis Andreu, dop. red.], zupełnie innego kalibru niż basista, ale też fantastyczni muzycy. Szczególnie oni dwaj mi się podobali.

Jak doszło do spotkania z nimi tutaj, na ich scenie w Atenach?
– Prozaicznie. Dostałem ofertę internetem. My reagujemy, odpowiadamy, jak coś jest po drodze

urbaniak_2Dawno pana w Grecji nie było. Grywał pan tutaj w latach 80., potem długa przerwa.
I teraz przyjechał pan do Grecji ogarniętej kryzysem, do Grecji, o której świat wyraża się bardzo krytycznie. Czy pan też podziela te negatywne opinie?
– W Grecji życie wydawało się lekkie, łatwe i przyjemne i nikt nie chciał z tego zrezygnować, a gdzieś, niestety, chyba trzeba, bo z pustego nawet Salomon nie naleje. Ale moim zdaniem sprawa zawsze polega bardziej nie na rezygnacji z czegoś, tylko na produktywności. To cud, że wszystkie kraje śródziemnomorskie istnieją przy takim, powiedziałbym szczerze, braku pracowitości. To są dla mnie rzeczy niepojęte, też i w Polsce, gdzie jak się tylko komuś uda, czy to na lewo czy na prawo – nie wiem jak – to jest to sens życia. A celem życia jest zupełnie co innego. Uważam, że pieniądze są wynikiem działalności a nie celem. Jak ktoś chce coś w życiu osiągnąć, to powinien znaleźć pasję i zająć się tą pasją, a pieniądze będą.Europejczycy powinni w Stanach zobaczyć, jak się naprawdę pracuje. To, co się dzieje z tą pracowitością w Europie, to jest niesamowite. Wszystkie kryzysy – no, nie wiem, czy wszystkie, nie jestem ekspertem – adresowałbym raczej w kierunku lenistwa i zbytniej wygody. 

Z tego wynikałoby, że wolność sprzyja pracowitości, skoro Ameryka słynie jako kraj wolności… No właśnie, myślał pan kiedyś o tym, że gdyby urodził się w kraju o innym systemie urbaniak0politycznym, to może nie byłoby tej fascynacji amerykańskim jazzem, który był wówczas dla pana, młodego chłopaka, wyrazem wolności? Może dokonałby pan innych wyborów?
– Bardzo małe prawdopodobieństwo jest. Ale jedno muszę powiedzieć, że do dzisiaj grając czuję jakbym protestował. Tylko nie wiem przeciwko czemu. Samo granie jest u mnie jakimś protestem.

A grywa pan jeszcze czasami na skrzypcach klasycznych?
– Tak, grywam. Ale one też są pięciostrunne, specjalnie dla mnie zrobione.

 Gdyby jednak pan wtedy do tej Moskwy pojechał i został uczniem Ojstracha, to jak wówczas potoczyłoby się pana życie?
– To byśmy nie rozmawiali dzisiaj.

Może rozmawialibyśmy ze słynnym solistą skrzypcowym Urbaniakiem?
– Nie, to raczej ktoś by na cmentarz w Łodzi czasem poszedł, bo gdzieś obok mamy bym leżał i na nagrobku pisałoby: tutaj leży koncertmistrz filharmonii łódzkiej, albo rzeszowskiej, albo którejś tam.
Nie, pasji nie było takiej.

urbaniak_3A  to właśnie pasja jest motorem pana działań. Ale przecież wielu ludzi ma pasje i marzenia, także talent, a jednak nie doszli na szczyt. Pan doszedł. Co jest najważniejsze, żeby osiągnąć sukces?
– Na pewno odwaga i determinacja, i na pewno konsekwencja. I nie oglądanie się do tyłu, nie sprawdzanie. Jest decyzja, to iść za nią, będzie raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze na końcu będzie lepiej. Kiedy przyjechaliśmy do Nowego Jorku, okazało się, jak tam naprawdę jest trudno. Wszyscy zwracali mi uwagę tylko na te trudności, ale ja powiedziałem wtedy sobie, że przegrać nie mogę, że wszystko jest w zasięgu. Może trwać to długo, mogę nie dożyć, ale nie mogę przegrać.

Nie miał pan chwil załamań? Miewa pan w ogóle w życiu takie chwile?
– No Boże! Jak ich można nie mieć?! To jest piękna część twórczego życia. Są nastroje, są twory wyrzucane do kosza, szukanie, gdzie ten kosz był, gdzie się to wyrzuciło. Są różne przygody tego typu. Ja to nazywam „wzwody i upadki”.

 To co panu daje siłę, żeby się wciąż wysoko podnosić z tych różnych upadków?
– Szczerze? Siłą, a zarazem zgubą – bo teraz zdaję sobie sprawę, że wiele rzeczy poszło za łatwo – jest talent. Kiedyś to się śmiałem; wszystko poszło tak łatwo. Ja sobie jeszcze wtedy nie zdawałem sprawy, że to talent po prostu i nie wiedziałem, że ludzie mogą z tym mieć kłopoty. Teraz przyszedł inny okres w życiu, już nie mam 19 lat, już mam 21, już mogę do nocnych klubów chodzić w Chicago, już mnie wpuszczą.

Skoro ma pan już te 21 lat, czy może pan sobie wyobrazić, że już nie chce się wspinać na kolejną górę?
– Wydawało mi się, że to się zaczęło już zdarzać, zacząłem się zastanawiać, czy mi się chce dalej, ale to była tylko chwila, po czym przychodzi moment i mówię: oczywiście, że mi się chce, i to z podwójną siłą!
 
urbaniak 05I znalazł pan sobie kolejne wyzwanie, w filmie…
– Z tym filmem* to było tak, że Trzaskalski był pewien, że ja mogę zagrać główną rolę, natomiast ja nie wiedziałem, że on się na to tak zasadził. On jest fenomenalnym jazzfanem, zna się na jazzie lepiej niż większość z nas jazzmanów, jest genialny. Zaprzyjaźniliśmy się po linii jazzu, słuchając muzyki, i nagle on mówi: „Słuchaj, ja tu taki film robię, może byś przeczytał parę linijek, zrobimy próbne zdjęcia…”. Ja na to, że tekst trzeba pamiętać a ja mam sklerozę. Ale on się uparł. W międzyczasie – o czym potem się dowiedziałem – negocjował z TVN czy ITI, tamci się uparli, że albo Englert albo Gajos zagra tę rolę, a on się uparł, że ja. Śmiali się z niego, że znów jakiegoś naturszczyka szuka. Tymczasem on razem ze swoim przyjacielem Śliskowskim, kamerzystą, parę zdjęć na iPhonie mi zrobili i mówią: to jest on, to jest ta postać. A ja jedyne doświadczenie w aktorstwie mam takie, że miałem żonę aktorkę, która była przepiękna, ale talentem nie grzeszyła, w związku z tym, jako obserwator i sprzymierzeniec naszych działań wspólnych dotyczących jej kariery, nieraz zwracałem jej uwagę: „Przestań kłamać. Nie kłam, tylko powiedz to normalnie”. Teraz, przy tych zdjęciach przypomninałem to sobie.
Ale ja się tak rozwodzę, a puenta jest taka, że dwa dni temu przyszedł do Trzaskalskiego esemes, że będzie pokaz, i że ja nie byłem prawdziwkiem tam, ale normalnym aktorem, który gra. I to im się strasznie spodobało.

To musi być pan z siebie dumny…
– I dumny i szczęśliwy, bo przecież ja nie wiedziałem czym to się je. Miałem tremę przed Arturem, zawodowym aktorem. On spojrzał na kartkę i jechał, od razu wiedział. Ja tłukłem i tłukłem, i nie mogłem zapamiętać. Powiedział mi: „Przecież ty to już umiesz. Tylko słuchaj, co ja powiem i odpowiadaj”. I rzeczywiście tak poszło.
A na ekranie jest tak, że on gra mojego syna, który jest światowej klasy wirtuozem, pianistą, a ja jestem rozpity klezmer, którego żona imieniem Basia zostawia; w moim życiu też tak było, też Basia mnie zostawiła. I ja sobie tam przez pierwsze dni w filmie popijam – chcieli, żebym się oswoił z planem, więc wybrali wszystkie sceny, gdzie śpię, leżę pijany albo popijam. No to ja trzeciego dnia mówię na planie: „Panowie, chwileczkę, to jakieś nieporozumienie, ja tutaj studiowałem aktorstwo, szekspiry jakieś czytałem, przygotowywałem się do wielkiej roli, a tu gram albo śpiącego, albo pijanego, albo chorego, nieprzytomnego. Kiedy będzie coś do zagrania?!”
No, wesoło było.

Wczoraj usłyszeliśmy ten pana fantastyczny balladowy temat „Nirvana”. Czy muzyka jest dla pana taką właśnie nirwaną?
– Tak, na pewno! To jest odjazd, to jest odlot. To jest coś, co niby się da zapisać w nutach, ale w nutach to nie jest ważne, bo nuty są tylko po to, żeby spojrzeć
i sprawdzić, co tam ma być.

 I tak samo jest z instrumentem, który można sobie ukształtować do potrzeb własnego ucha? Dokładał pan te struny, bo ich brakowało?
– Brakowało rejestru, dolnego brzmienia, ciepła.

Ten pana instrument ma nawet swoją własną nazwę…
– Urbgan. To skrót od Urbaniaka, albo Urbanatora, i nazwiska kolegi, z którym robiliśmy te skrzypce, a on się nazywa Ganiec. Z tym, że jeszcze je doskonalimy, będą jeszcze lepsze.

 To porozmawiajmy o jazzowych…
– …tylko, że ja unikam słowa jazz. To słowo zostało bardzo zabrudzone. O! Mam tu nawet gdzieś w telefonie… pani, która sprzedaje kwiaty przy cmentarzu, rzuca te kwiaty, rzuca się na mnie i mówi: „Panie Michale, nie lubię jazzu, ale kocham to, co Pan robi, mam nawet płytę”. Może fragment puszczę, bo to, cholera, jest ewidentnie ciekawe…
Tak, jazz jest bardzo sponiewierany w Europie, szczególnie przez promotorów, którzy takie rzeczy mówią… Jeśli Ania Jopek jest jazzową piosenkarką, to ja jestem tancerzem „Mazowsza” razem z nią w duecie, tylko że ona jeszcze śpiewa, a ja nie.urbaniak_6

O właśnie, o to śpiewanie chodziło… Czy pierwszą damą polskiej wokalistyki jazzowej jest dla pana Urszula Dudziak?
– Nie. Grażyna Auguścik. Albo Mika [Mika Urbaniak, córka Michała Urbaniaka i Urszuli Dudziak, dop. red.], naturszczyk prawdziwy.

Amerykańscy krytycy mówią o Grażynie Auguścik, że ma aksamitny głos. Jak pan myśli, z czego się bierze mniejsza znajomość jej muzyki w Polsce? Czy to kwestia nieodpowiedniego marketningu?
– Nikt jej nie promuje, ona sama wszystko robi. Jej muzyka jest specyficzna. Można powiedzieć, że to nie jest na szersze wody, ale jest w tym jakość i kultura. To jest bardzo dobre, ciepłe, ładne.

 Panie Michale, czym jest dla pana patriotyzm?
– Trzeba się cieszyć, że jest się obywatelem kuli ziemskiej i czekać kiedy przyjadą Marsjanie albo inni i przywitać ich jako obywatele świata.
Nigdy nie byłem patriotą, od czasów szkolnych. Na początku, jak Stalin umierał, to płakałem, ale to na nas wymuszono. I za to od brata, syna ojczyma, dostałem. Skaleczył mnie nożem za to, że płakałem i że cieszyłem się, że partyzanci koreańsko-chińscy imperialistów przeganiają. Jeszcze nie rozumiałem, za młody byłem.
Patriotyzm, pojęcie narodowości, to powinno się bardzo poluzować, bo powiedzmy sobie, Krakus to normalnie Austriak, Warszawa to międzynarodowy stragan.
A Poznań albo Szczecin? Czy to jest Polska? To są ludzie mówiący po polsku, z tradycjami germańskimi; zresztą tam jest porządnie, czysto, schludnie, tak jak trzeba.

A  język ojczysty…
– Do czego służy język? Do tego żeby go hołubić, czy do tego żeby się nim posługiwać?
Nigdy nie był i nie jest rzeczą świetą. Jest po to, żeby się nim porozumiewać. Bardzo się cieszę, że zostałem go nauczony. Jeden język więcej znam. Ale nie jestem ekspertem, nie czytam dużo, powiedziałbym nawet mało, i nie mam w związku z tym problemu. Za to słucham dużo muzyki, to jest moja pasja i powołanie.

  Jest pan osobą szczerą i szczerze o sobie opowiada. Nie przysporzyło to panu nigdy kłopotów? Może powiedział pan kiedyś coś, o co ktoś z pana przyjaciół się obraził?
– Jest na to jedna odpowiedź. Sprawdź, jak było naprawdę, czy ja skłamałem. A musiałeś mówić? Nie, ale dlaczego miałem nie mówić? Nie widzę powodu, nikt mi nie zabrania, żadnych tajemnic państwowych nie zdradzam.

 Kiedy zobaczył pan siebie przez pryzmat biografii napisanej przez przyjaciela, to jak się pan poczuł?
– Szczerze? Jeszcze jej nie przeczytałem. Fragmenty tylko przeczytałem.

urbaniak 08Boi się pan?
– A skąd! Czasu nie mam.
Ale jeśli chodzi o tę książkę, to jedną obserwację mogę powiedzieć. Uważam, że Andrzej Makowiecki jest geniuszem, który przepił swoje życie. Przepił najważniejsze lata, te, w których była transformacja wielu rzeczy na świecie. A on teraz wyszedł, wyjrzał i zobaczył, że jest w jakimś innym świecie. Jakby poszedł spać jeszcze przy świeczkach, a teraz jest prąd. On nie wie, co to jest komórka, komputer. To jest jednoręki pisarz, pisze piórem. Świadkiem Dosia [Dorota Palmowska, menedżerka i obecna towarzyszka życia Michała Urbaniaka, przysłuchuje się naszej rozmowie, śledząc równocześnie w Internecie sportowe zmagania Justyny Kowalczyk, której jest fanką], która ma jego rękopisy i z nich spisywała do komputera, że większość z nich jest bez poprawek. To absolutnie genialny facet. On był moim guru. Szkoda, że tyle rzeczy stracił.
Jest teraz parę osób, które chcą, by im też napisał biografie, tylko, że on się boi, mówi, że tylko mnie kocha i nie wie, czy potrafi napisać książkę o kimś, kogo nie kocha. Z drugiej strony, ja czuję, że w tej biografii są momenty, kiedy on mnie opisuje takim, jakim chciałby żebym był. Jak założył sobie jeszcze, kiedy byłem jego uczniem. Często widzę takie drobne przerysownie mojej postaci, jakby trochę jego osobowości włożonej we mnie. Ale jest OK, jest lepsze czytadło, jak on to mówi. Lepiej się czyta, a kłamstw nie ma.

Podobno pamięta pan wszystkie swoje płyty, albumy i mógłby pan godzinami opowiadać o nich….
– Ciekawy jestem, skąd panie to wiedzą. Fakt, powiedziałem kiedyś publicznie, że gdybym miał opowiedzieć swoje życie, to mógłbym to zrobić tylko na podstawie moich płyt. Po prostu przypominałbym sobie okoliczności nagrania każdej płyty i w ten sposób by się zbudowało życie. Kto wie, czy to nie byłoby ciekawe…?

 Twórczość artysty jest swoistą retrospektywą jego życia. Wtedy widoczne są też różne przełomy i szczególne emocje. Dla pana które płyty są takie przełomowe lub przywołujące jakieś szczególne emocje?
– „Fusion III”. To była płyta przełomowa. Zresztą do dziś jest w muzyce uważana za jedną z najważniejszych płyt stylu fusion. Poza tym „Urbanator I”. Do tego stopnia, że następnym razem jak tu przyjedziemy, to nie wiem, czy nie będę się już nazywał Urbanator, a nie Urbaniak.

Ciągle pan w akcji – nagrywa pan, komponuje, koncertuje, sprawdza się pan w roli aktora**.
Co dalej?
– Koncerty z symfoniczą orkiestrą. Byłem dwa miesiące temu w Katowicach. Tam jest bardzo dobra orkiestra, która, o dziwo, swinguje. Poza tym piszę suitę dedykowaną Obamie, którą chciałbym wykonać i w Warszawie w Tearze Wielkim i w Waszyngtonie D.C.

 Jest pan zafascynowany Obamą…
– Absolutnie tak. Jako „honorowy czarny” jestem dumny z tego faceta.

 Jakiego Michał Urbaniak ma Boga?
– Moim Bogiem jest Siła Wyższa. Generalnie, z tradycji, jestem chrześcijaninem, wierzącym, niezbyt praktykującym. [„Myślę, że bogiem Michała jest Miles Davis”wtrąca Dorota Palmowska].

To właśnie spodziewałyśmy się usłyszeć. A tu jednak „siła wyższa”… Ale to chyba właśnie ta Siła Wyższa zesłała Milesa Davisa i postawiła na drodze Michała Urbaniaka…
– Amerykanie to nazywają „Higher Power”.   

I ta Siła Wyższa pana życiem pokierowała przez różne wzgórki…
urbaniak_9– … wzwody i upadki…

 … ale ciągle ku wyżynom.
– Tak, chyba ciągle do przodu.

Dziękujemy za rozmowę.

© rozmawiały:
Beata Kukiel-Vraila
Beata Żółkiewicz

foto:Katerina Grzybek

* Michał Urbaniak zagrał jedną z głównych ról, obok Artura Żmijewskiego, w filmie Piotra Trzaskalskiego „Mój rower”. Autorem zdjęć jest Piotr Śliskowski. Film ma wejść na ekrany jesienią tego roku.

**Kolejne aktorskie doświadczenie Michała Urbaniaka, tym razem teatralne, związane jest z udziałem w spektaklu multimedialnym „Era” Bogusława Shaeffera, w reżyserii Macieja Sobocińskiego.